Dzień matki

Pewnego razu, w dzień matki…

W odległym kraju, na tej samej porodówce, przyszło na świat dwoje dzieci. Chłopców.

Urodzonych z innych matek.

Ok, będę trochę „nowoczesny” i od razu wrzucę wątek ojca. Ojciec w tej historii jest nieistotny, bo albo jest niewidzialny, albo pierdoła, albo wcześnie zniknął z ich życia. W obecnych czasach genicentryzmu to standardowy zabieg  storytellingowy. Hollywoodzki wręcz. Ale to nieistotne.

Matki tych noworodków nigdy się nie spotkały. A swoim synom nadały imiona: Abel i Merlin.

Abel dorastał samotnie ze swoją matką. Nie było łatwo, ale od malucha był otoczony miłością i zrozumieniem. Dojrzewał w solidnych ramach budowanej pewności siebie opartej na uniwersalnych, tradycyjnych wartościach. Jego mama uczyła go od małego samodzielności, wiary w swoje możliwości i determinacji. Tak. Miał wiele obowiązków, ale dzięki temu z czasem Abel nabrał przekonania, że problemy i zobowiązania w życiu będą zawsze, ale on sobie z nimi poradzi. Że jest potrzebny światu, bo potrafi coraz więcej. I coraz więcej umie. Mama stale mu powtarzała, że osiągnie swoje marzenia, o ile się nie podda. Bo marzenia się zdobywa, a nie czeka, aż same się spełnią. A nawet, gdy los podda go zbyt wielkiej próbie, której nie podoła, to jego własny szacunek do siebie nie ucierpi. Los może go przygnieść, ale nie może go złamać. I że płakać to wcale nie jest wstyd.

Mama każdego dnia powtarzała mu, że najważniejszą osobą w jego życiu jest on sam dla siebie. Gdy to pojmie i się tego nauczy, będzie w życiu szczęśliwy. Reszta przyjdzie sama.

Gdy jako mały chłopiec Abel cierpiał z powodu złośliwości kolegów, niesprawiedliwości nauczycieli lub niezrozumienia otoczenia, mama zawsze tuliła go do siebie i mówiła, że chociaż świat nie jest sprawiedliwy, to zawsze znajdzie się w nim miejsce na szczerość, odwagę i miłość. A im więcej sprawiedliwości i miłości wyjdzie od niego do świata, tym więcej świat będzie jej miał w sobie.

Abel nie wiedział, że istnieje inne życie. Takie, które nie maluje przed nim nieograniczonych możliwości, opartych na realnym podejściu do swojej wartości, pracy, rozwoju i determinacji. I zawsze, każdego dnia i w każdym momencie wiedział, że cokolwiek nie zrobi, dla własnej matki zawsze będzie najważniejszy.

Bo został nauczony fundamentów. Przede wszystkim miłości do siebie samego. Matka chłopca nigdy nie wymagała od Abla miłości. Dawała jej za to tak dużo, że wystarczało dla ich obojga. I dla reszty świata.

I tak Abel dojrzał. A nauki te wydały soczyste owoce. A każdego ranka obdarzał uśmiechem swoje odbicie, patrząc w lustro. Uśmiechał się nie do swojej doskonałości, lecz do samego siebie.

Abel chciał spełniać marzenia poprzez pracę i wiarę w swoje możliwości, dlatego wcześnie się usamodzielnił.

Przenieśmy się teraz do drugiego domu.

Merlina samotnie wychowywała matka. Było ciężko, o czym chłopiec słyszał każdego dnia. W zasadzie dorastał schowany pod kloszem, który chronił go przed strasznym światem. Płacz był oznaką słabości. Od małego był uczony, że życie powinno być sprawiedliwe i powinno dopasować się właśnie do niego. Do jego oczekiwań. Matka ciągle mu powtarzała, jak to źle, że inni nie są skoncentrowani na zaspokajaniu jej potrzeb. I potrzeb jej syna. Mawiała mu każdego dnia, że musi być gorszy i mniej ważny od innych, bo tylko tak zasłuży na uwagę, litość i przywileje. Ale chociaż inni są ważniejsi od niego, to kiedyś przyjdzie czas, że sprawiedliwość zatryumfuje i w rezultacie zagości w ich życiu dostatek.

Merlin jako mały chłopiec nigdy nie miał okazji poznać smaku wysiłku i obowiązku. Matka wyręczała go we wszystkim. To zaszczepiło w nim pustkę, nudę i przekonanie, że do niczego się nie nadaje. Że świat go nie potrzebuje. To oczywiste, skoro niczego nie był nigdy uczony i nigdy od niego nie wymagano, niczego również nie potrafił. Zresztą, cokolwiek nie zrobił w własnej dziecięcej inicjatywy, nie mógł liczyć na pochwałę matki, lecz na krytykę i poniżenie, że inni robią to lepiej i szybciej. I że z innych jest jakiś pożytek.

Matka wbijała Merlinowi do głowy każdego dnia, że inni są ważniejsi od niego. I że tylko tak znajdzie w życiu spełnienie. Bo zaspokajanie potrzeb innych powinno zagwarantuje mu nagrodę. Ktoś w końcu zauważy jego poniżenie, usłużność i poświęcenie. To w końcu kiedyś na pewno zostanie docenione. A gdyby było zbyt ciężko, lepiej zrezygnować, niż głupio się męczyć. W końcu Merlin nie jest tym, który ma zdobywać świat. On ma czekać, aż jego marzenia same się spełnią. Bo na to ZASŁUGUJE.

Matka Merlina wymagała od syna bezwarunkowego szacunku z racji tego, iż wydała chłopca na świat. Żyła w przekonaniu, którym nie krępowała dzielić się z otoczeniem, że malec powinien być jej wdzięczny za to, że w ogóle pojawił się na tym świecie. I że dopóki nie dorośnie i się nie usamodzielni, powinien służyć swojej matce w hołdzie wdzięczności za własne istnienie. I że to on powinien ją kochać bezwarunkowo i wiecznie.

Bywało, że kazała do siebie zwracać „Pani matko”.

Najgorsze było to, że Merlin tego nie rozumiał i nie mógł przypuszczać, jak gorzkie przyniesie to owoce.

Mały chłopiec dorastał odtrącony przez matkę, która karmiąc swoje puste ego, oraz brak pewności siebie, uznawała wszystkie inne dzieci, jako ważniejsze od jej własnego. Merlin nauczył się wszystkim ustępować, oddawać własne rzeczy, godzić się z niesprawiedliwością i brać winę na siebie. Nie rozumiał, dlaczego miał zawsze ustępować i godzić się z niesprawiedliwością. Matka zawsze mówiła: bądź mądrzejszy i ustąp. Ale zawsze, gdy to robił, czuł się głupszy i mniej wartościowy. Dla zachowania statusu i pozorów matka nauczyła go przyjmować role ofiary, której się należy „szacunek”. Nie rozumiała różnicy pomiędzy szacunkiem a litością. I nie nauczyła syna, jak na ten szacunek zapracować. Mawiała często, że szacunek jest czymś, co im się NALEŻY. I świat powinien im to dać. Za darmo. I bezwarunkowo. Jako mały chłopiec tego nie rozumiał, ale przyjmował bezwarunkowo za prawdę.

Merlin wraz z biegiem lat częściej obserwował płytki na chodniku, niż pierzaste chmury na błękitnym niebie. I szybko się wyprowadził, by uciec do krainy samotności i izolacji. Przecież do niczego się nie nadawał. Merlin nie miał marzeń. Nie został ich nauczony.

Gdy dorósł nie wiedział, że to uczucie, które toczyło go, od środka, było czymś złym. Nie znał po prostu innej alternatywy. Ale czuł, że to „normalne uczucie”, z czym żył od lat i czego nauczyła go matka, nie pozwalało mu uśmiechnąć się do siebie, gdy patrzył na siebie w lustrze. Bo w swoim odbiciu widział wyłącznie niedoskonałości. Tym zastał nauczony być.

Minęło kilka dziesięcioleci…

Pewnego razu, w dzień matki…

Obaj: Abel i Merlin, stanęli przy tym samym stoisku z prezentami. Myśleli o własnych mamach.

Abel długo studiował asortyment. Analizował, cóż mógłby własnej ukochanej mamie adekwatnego sprezentować w tym wyjątkowym dniu. Po paru minutach uśmiechnął się do siebie, oraz do stojącego obok ponurego jegomościa i odszedł wesoło. Już wiedział, co zrobić. Miał pomysł. Sprawa była warta wysiłku, bo chciał podarować coś kierowany miłością, szacunkiem i wdzięcznością do tej, która przyniosła go na ten świat.

Z kolei Merlin długo studiował asortyment. Zastanawiał się, cóż mógłby kupić własnej pani matce. Po paru minutach skrzywił się gorzko do siebie, obdarzył podejrzliwym spojrzeniem  obcego uśmiechniętego jegomościa, który dziwnie się do niego szczerzył. I odszedł. Wiedział już, czego nie robić. Sprawa była przegrana i niewarta wysiłku. Nie miał zielonego pojęcia, co zrobić.

Szczęśliwy i uśmiechnięty Abel uznał, że na całym straganie nie ma ani jednej rzeczy, która mogłaby skutecznie oddać to bezcenne uczucie, którym darzył swoją mamę. Bo choćby cały stragan miał kupić, nie przedstawiało to tak wielkiej wartości, jaką Abel chciał przekazać. Dlatego właśnie odszedł, by poszukać czegoś cenniejszego, co podaruje swojej mamie.

Zgorzkniały Merlin z kolei doszedł do wniosku, że nic, co sprzedawca wyłożył na straganie nie jest wystarczająco tanie, żeby było warte wyłożenia pieniędzy. Żaden z bibelotów, paciorków i świecidełek nie był wystarczająco tani, żeby nie spróbować poszukać czegoś tańszego. Dlatego odszedł poszukać czegoś innego, co sprezentuje swojej pani matce. Czegoś, co spełni obowiązek, da święty spokój i uspokoi jej oczekiwania. Bo choćby najtańszą rzecz kupił, to zbyt wielką odczułby stratę na portfelu. A to się po prostu nie kalkulowało.

Obaj przyszli na świat w tym samym pomieszczeniu. Tego samego dnia.

No i co tego?

Co z tego wynika?

Przecież wszystko jest w TOBIE.

Prawda?

🙂

Add a Comment

Your email address will not be published. Required fields are marked *