Późną wiosną ‘94 podczas uczęszczania do technikum, lubiłem po szkole wracać na przystanek aleją przy nabrzeżu Wisłoka. Trochę naokoło, ale za to zjawiskowo. Z prawej strony mijałem rozbijające się o zaporę stojące bajoro zalewu, a z lewej łąkę zamkniętą w półksiężycu zieleniących się świeżością brzóz i wierzb płaczących.
Zima już dawno odpuściła, oddając pole wiosennemu pragnieniu życia. Każdego dnia słońce obficiej karmiło przyrodę światłem, dając życie najpierw bielącym się stokrotkom, a później całym dywanom mleczy wydzierganych w świeżej zieleni. Uwielbiałem tę atmosferę beztroski. Wtedy, w ’94 świat stał otworem. Ludzie byli dobrzy. Jutrzejszy dzień pachniał obietnicą wędrówki po podbój świata. A ten tylko na to czekał. Czekał na mnie. By go zdobyć. Zmienić. Zbawić.
Jak ktoś jest chorobliwie naiwny z natury, to raczej taki na zawsze pozostanie. Ze wszystkimi gorzkimi konsekwencjami, jakie się z tego wywodzą. No, chyba, że staraniem świata i ludzi, naiwniak stanie się zgorzkniałym cynikiem, odgradzającym się murem nieufności od każdego człowieka.
Podobno. Tak słyszałem.
Ale, wracając do historii.
Pamiętasz, jak pachnie wiosenne drzewo obsypane kwiatami magnolii? Czy jest coś piękniejszego? Pewnie tak. A może nie? A kojarzysz obsypane puchem śnieżnobiałego kwiecia gałęzie wiśni? Budzące się po zimie świerszcze? Skrzek pomiędzy sitowiem stojącej wody?
To był ten czas.
Tylko, że wtedy te kwiaty miały inny kolor i inny zapach, niż dziś. Rozumiesz, prawda?
Przenoszę Cię teraz w czasie na te bulwarowe aleje skąpane w popołudniowym słońcu. Pomiędzy wonie wiosennych aromatów. Na scenę otoczoną bzyczeniem pszczół, dalekim klekotem powracających z Afryki bocianów i kwakiem gotowych do sezonu godowego kaczek. Zresztą, rzeką wędrowały ich całe stada.
To właśnie tam często widywałem tego starego człowieka. Zwykł siadywać na ławce, mając za plecami jasnozieloną kurtynę witek płaczących wierzb. Tuż przy ścieżce, na której roiło się od przechodniów i rowerzystów. Popołudniami, od strony południowej, niosąc gwar tętniącej ruchem ulicy Powstańców Warszawy, ciągnęły złaknione spokoju gromady stęsknionych zieleni ludzi. Pragnęli spokoju i zatrzymania tego życiowego kołowrotka wyścigu szczurów.
Wszyscy oni mijali starca w milczeniu, pochłonięci sprawami dla nich najważniejszymi, a dla innych bez żadnej wartości.
Wiadomo – każdy ma swoje problemy. Ty i ja malujemy odrębne cyferblaty, upstrzone troskami, radościami, wyzwaniami, łzami i zmarszczkami smutku oraz śmiechu. Cyferblaty, nad którym bezlitośnie przesuwają się wskazówki naszego zegara czasu, zakręcając koła, ale nieubłaganie zwiastując wyczerpanie zasilającej je baterii AAA. Takiej malutkiej. Wystarczającej na ledwo jedno życie.
Na szczęście (taka mała dygresja) moją baterię może dodatkowo zasilić ktoś inny, któremu również tej energii w odruchu wdzięczności uświadczę. Bo podarowana energia się nie dzieli, lecz mnoży.
Ale do brzegu.
Tego obielonego siwizną człowieka w kapeluszu widywałem kilka razy. Jego wytarta marynarka z łatami na rękawach nadawała mu szyk stereotypowego belfra akademickiego, całego upstrzonego kredowym pyłem i błędami nierozwiązanych równań swoich podopiecznych.
Zwykle karmił kaczki, jakby to był cały sens jego życia.
Z tego, co mi się wydawało, rzecz jasna. Cóż mogłem wtedy rozumieć? Miałem zaledwie naście lat.
W ten ulubiony dzień tygodnia, którym, jak się pewnie domyślasz był piątek, nie spieszyło mi się zanadto. Widziałem starca z daleka. Siedział wpatrzony w moczykijów rozlokowanych nad brzegiem rozlewiska, mających nadzieję na jakikolwiek połów. Wokół niego tańczyło kilka nieśmiałych kaczek, łapiących podarowane im hojną ręką smakołyki. Kręconą w rękojeści lakierowaną na ciemny mahoń laskę oparł, jak zawsze, o żeliwną krawędź ławki.
Zbliżałem się do jego miejsca odpoczynku niespiesznie, ustępując co i rusz pędzącym rowerzystom. W tamtym czasie bieganie dla zdrowia nie było jeszcze tak popularne, jak obecnie. Ale i kultury jazdy nie było, więc bezpieczniej było zejść z asfaltowanej alei i kroczyć miękko po świeżym dywanie wiosennej trawy.
Pamiętam ten konkretny dzień, bo obdarzył mnie małą, ale cenną lekcją, którą dane było mi pojąć po dekadach.
Od strony zapory nadjeżdżała para rowerzystów. Nawet ze znacznej odległości słyszałem ich gromkie rozmowy i śmiech. Ta otaczająca ich wesołość zdawała się atakować każdą połać spokojnego terenu bulwarów. Pędzili tak nieuważnie, że w rezultacie jeden z nich prawie rozjechał jedno kaczątko, które wraz ze stadem pozostałych piskląt kaczej rodziny podążało nad brzeg akwenu Wisłoka. Krótkotrwałe, lecz niezwykle dramatyczne zamieszanie ze strony przestraszonych ptaków rowerzysta skwitował gromkim śmiechem.
Starzec, podobnie, jak ja, był świadkiem tej sceny. Obserwował w milczeniu zbliżających się młodzieńców. Ich gromka wesołość, jaką wywołał ten incydent z kaczkami niosła się dookoła. Wędkarze podnieśli wzrok z obawą, że hałas przepłoszy im hipotetyczne sumy i karasie.
Wtem, gdy rowerzyści prawie zbliżyli się do ławki, starszy mężczyzna chwycił szybkim ruchem swoją lakierowaną laskę i piekielnie szybkim ruchem wetknął ją w szprychy przedniego koła tego z nich, który prawie rozjechał pisklę.
Chłopak wyleciał przez kierownicę. Zataczając poetycko paraboliczny łuk wzbił się w powietrze. Po sekundzie z gruchnął o ziemię, tłumiąc rzucone w przestrzeń przekleństwo. Jestem pewien, że ta krótka chwila lotu trwała dla niego znacznie dłużej, niż dla mnie. Zdążyłem raptem wykonać dwa kroki.
Opisu reszty zdarzenia pominę, bo nie jest aż tak istotny. Kontuzja, nerwy, wrzaski, wezwanie policji.
Odszedłem szybko. Ale mijając ławkę i epicentrum całego zamieszania, nie mogłem nie zauważyć lekkiego uśmiechu satysfakcji malującego się na twarzy starszego mężczyzny. Ściskał w ręce złamaną laskę, która zwiastowała bolesny powrót do domu, ale plecy miał wyprostowane, jakby znów miał dwadzieścia lat.
A ja? Chociaż widziałem wszystko własnymi oczyma, to już dziś nie wiem, co zatrzymało koło tego rowerzysty.
Czy była to lakierowana w ciemny mahoń laska? A może zawiść starego, zgorzkniałego człowieka, uczulonego na radosną młodość? Istnieje również prawdopodobieństwo, że powodem tego zdarzenia była pewna mała kaczuszka, która ledwo uszła z życiem, nakręcając całą spiralę późniejszych wydarzeń.
Nie wiem.
Może powodów było wiele? A może jeden, którego wtedy nie pojąłem?
Mniejsza.
Wiem jedno.
Dziś rozumiem zarówno starca, jak i młodzieńca. No i stado kaczek przekraczających niebezpieczną aleję. Pojąłem także fotograficzną, nieoceniającą scenę tamtego popołudnia.
I chociaż przez wiele lat oceniałem każdą ze stron tego zajścia, włącznie z „głupimi kaczkami, które nie mogły wybrać sobie gorszego momentu na wyprawę”, osądzałem starca, młodzieńca, siebie, pobocznych przechodniów, wędkarzy. Wszechświat, Boga, przyrodę.
Dziś nie staram się tego zrozumieć z jakiegokolwiek punktu widzenia. Bo coś takiego po prostu nie istnieje.
Dziś, chociaż duchem czuję się młody, niczym dwudziestolatek, nie oceniam nikogo z nich.
Każdy z nich był w porządku i nikt nie zachował się przykładnie.
Ponieważ nikt z nich nie był idealny.
Każdy zachował się, jak człowiek, bo wszyscy mieli ku temu swój własny powód.
W pełnym i jednocześnie cząstkowym znaczeniu tego słowa.
Rzuceni w sidła okoliczności.
Oceniasz mnie?
Przeżyję.
Ale wiesz co?
Czasem podczas golenia odnoszę wrażenie, że najgorszy osąd i wyrok, jaki wydajemy, to ten nad sobą samym.
Sąd nad sobą samym, czy to pojmujesz?
Wyrok siłą rzeczy zawsze stronniczy.
I zawsze bez obrońcy z urzędu.
Proszę Cię.
Wszyscy jesteśmy ludźmi.
To nasza największa wada.
Nasza największa zaleta.
Nie osądzaj się. Nie osądzaj się zbyt surowo. To naprawdę nic złego przybić sobie piątkę. Uśmiechać się do tej gęby drapanej maszynką do golenia. Do tej twarzy malowanej cieniem do powiek. Popełniasz błędy? Dałeś ciała? Zawaliłaś coś? Jejku! Witaj w klubie!
Naprawdę jestem stanie udowodnić to w środku nocy po wyrwaniu z pijackiego majaku, że jesteś kimś naprawdę wyjątkowym.
Bo wierz mi, że jest ktoś, komu Twoje dobro głęboko leży na sercu.
A to już coś, prawda?
To co?
Napijemy się kawy?
Add a Comment